poniedziałek, 12 sierpnia 2013
Queen Flo
Udało się. Dwa dni przed udało mi się namówić na wyjazd do Krakowa. Niestety znów tylko na chwile. Niestety znów nie zdążyłam zwiedzić tego pięknego miasta. Jednak ah, jaka ta chwila była piękna.
Wszystko nie tak. Autobus miał awarię, potem zatrzymała nas straż graniczna. Półtorej godziny opóźnienia. Na obejrzenie całego drugiego dnia CLMF nie było co liczyć. Ale okazało się to mało istotne. Potem jeszcze ok. godziny błądzenia w tą i z powrotem- od przystanku pks i pkp. Na szczęście w końcu znalazłyśmy się w festivalowym autobusie i dotarłyśmy na miejsce. Nie obyło się jeszcze od paru rzeczy które chciały popsuć mi ten czas. Ale tego co się stało po prostu nie dało się popsuć...
Jakoś po 21, a może bardziej ok.22, wybrałyśmy się pod scenę gdzie swoje muzyczne umiejętności prezentowała grupa Tres B. To międzynarodowa grupa z polską wokalistką. Grali całkiem w porządku. Laska miała mega gitarę w kształcie motyla! I całkiem fajny styl. Ale jednak i tak był to dla nas umilacz czasu. Gdy zakończyli swój występ patrzyłyśmy tylko niecierpliwie na zegarek. Czas był bardzo powolny. 22.45 "Pewnie Flo spóźni się o 15-30min.". Wyjęłam więc już brokat z kieszeni i zaczęłam obsypywać nim siebie i moich biednych towarzyszy. Przy tym pobrudziłam też jakiegoś pana, ale trudno. Było trzeba dodać jeszcze więcej klimatu! Ludzie zaczęli się wpychać i nawet telebim był zbyt nisko dla moich 158cm wzrostu. "Dobra, jak się zacznie to wszyscy zaczniemy się przemieszczać, ale to jeszcze trochę." Czekamy dalej. Zaczęły się wrzaski "FLO RENCE, FLO RENCE" i "TRZY DWA JEDEN". "Eh, przecież to tak nie działa, ona jeszcze nie wejdzie". Powtórzono to dwa razy na zmianę. Nagle zgasło światło, Maszyna zaczęła wchodzić na scenę, pierwsza muzyka, wrzask.... I pojawiła się Ona, moja Królowa-Florence Welch. Zaczełam wydawać z siebie dziwny, głośny odgłos, który potrafię z siebie wydobyć tylko i wyłącznie na koncertach.
sobota, 24 listopada 2012
kosmos w Łódzkiej Atlas Arenie- czyli koncert Muse!
Wróciłam. Cała. Zdrowa. Nic nie czująca.
Byłam wielką Muserką. A przez CLMF 2010 dali mi maksymalną ilość magii. Miłość nie była mi potrzebna, miałam Muse i to mi wystarczyło. Byłam przez nich najszczęśliwszą osobą, ale i przez nich płakałam. Tak przez rok. Nagle to znikło. Jednak zaraz po CLMF pragnęłam tylko wybrać się na ich koncert. Na szczęście wszystko zaczęło powracać. Wielkie oczekiwanie na nowy album. "Nowy album? Boję się co
to będzie"- tak, miałam takie mysli i na prawdę się bałam i nawet ten fakt
pokazuje, że jednak miłość przetrwała. Powoli zaczęłam wyciągać moje zakurzone
płytki i wkładałam je kolejno do mojego komputera. Spokojny powrót. Spokojna
miłość. Dojrzalsza miłość. Premiera Survival- utworu olimpijskiego, który jednak
serc Muserów nie podbił, ale BYŁ. Pierwsza zapowiedź "The 2 nd law".
Stres. Jaka będzie cała płyta? Jest to na szczęście chyba najgorszy kawałek na
płycie. Uff. Nadchodzi premiera Madness. Pierwsze przesłuchanie- "WTF? nie
ma jak czekanie na singel rockowego zespołu a tu co?! ELEKTROPOP?! jakieś
żarty?!" , drugie przesłuchanie- "mamamamamama, no okej, czemu taka
krótka solówka na gitarze? gdzie moja ukochana perkusja?, trzecie
przesłuchanie, piąte, dziesiąte... "EJ, TO NA PRAWDĘ WCIĄGA I HIPNOTYZUJE!
MAMAMAMAMAMADNESS- tak mogę cały dzień! Do tego ten tekst! Jest przepiękny!" Tak oto nadeszła płyta "The 2 nd
Law", która jest dziwna ale Dom Howard w wywiadzie dla "Teraz
Rock" powiedział "dziwna znaczy dobra! Dziwna- lubię to!". Może
nie najlepszy album Musowy, ale zaskakujący- czyli idealnie pasujący do
chłopaków z Muse, a po wczorajszym usłyszeniu ich na żywo- ah!
Nadchodzi koncert. Jeśli chodzi o kupno biletów, to obudziłam się za późno i cóż... zostały mi tylko trybuny. Powiem wam, że pięknie się patrzy z góry na bawiącą się świetnie płytę. Okej, ja też się świetnie bawiłam, ale na początku mój sektor okazał się dość leniwy. Nie wyobrażam sobie jak można by przesiedzieć taki koncert?! Ku zdziwieniu, nie zabrakło osób starszych i to na prawdę starszych! (50-60). No cóż, jednak pan za mną myślał chyba, że na trybunach będzie miał jak w operze, bo gdy mój tata wyszedł na chwilę, a ja miałam większy luz do skakania zaczepił mnie z pretensjami "Czy mogła by pani zająć jedno miejsce?!" LUDZIE! KONCERT JEST FORMĄ IMPREZY, A NA IMPREZIE LUDZIE SIĘ BAWIĄ. POGODŹCIE SIĘ Z TYM. No cóż, popsuł mi pan tylko nastrój, proszę pana. Na szczęście tylko chwilowo. Usiadłam na chwilę (a niech sie facet chwile pocieszy! CHWILE) akurat przy uspakajającym Explorers. Ale potem... Potem opierałam się tylko chwilami o moje krzesełko. Zabawa na całego!
Nie festiwalowy koncert Muse to jednak coś wspaniałego! Muse
to mistrzowie występów na żywo! Efekty specjalne powalały. Za muzykami
znajdował się wysoki wybieg z telebimami po którym biegał Matt. A nad nimi?
Kolejny telebim, który zmieniał swoje kształty i położenie, po dwóch lub trzech
piosenkach powstała z niego odwrócona piramida, a w środku koncertu schowała
muzyków i pokazała nam drogę ku nicości z Isolated System. Następnie pokazała nam
Doma-karateke na Uprising, w środku tej piosenki znó podniosła się do góry i odsłoniła
nam muzyków, w tym przebranego w czerwony kombinezon Doma! (na początku miał on
na sobie białą koszulkę). Nie zabrakło także świetlnych laserów oraz Mattowych
video-okularów na Madness i kolorowych baloników na Follow Me, czyli piosence
dla syna wokalisty (fajny gest się stworzył dla niego z tych kolorowych
baloników!). Nie da się też nie wspomnieć o Macie zabawiającym publiczność-
starał się być jak najbliżej fanów, nie zabrakło także uściskania dłoni na
Undisclosed Desires, a jedną fankę podobno pocałował nawet w rękę!!! Nie
zabrakło też dziękowania i mówienia po Polsku. Na końcu jak zawsze przemówił
Dom i tym razem pamiętam to przemówienie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)