Wróciłam. Cała. Zdrowa. Nic nie czująca.
Byłam wielką Muserką. A przez CLMF 2010 dali mi maksymalną ilość magii. Miłość nie była mi potrzebna, miałam Muse i to mi wystarczyło. Byłam przez nich najszczęśliwszą osobą, ale i przez nich płakałam. Tak przez rok. Nagle to znikło. Jednak zaraz po CLMF pragnęłam tylko wybrać się na ich koncert. Na szczęście wszystko zaczęło powracać. Wielkie oczekiwanie na nowy album. "Nowy album? Boję się co
to będzie"- tak, miałam takie mysli i na prawdę się bałam i nawet ten fakt
pokazuje, że jednak miłość przetrwała. Powoli zaczęłam wyciągać moje zakurzone
płytki i wkładałam je kolejno do mojego komputera. Spokojny powrót. Spokojna
miłość. Dojrzalsza miłość. Premiera Survival- utworu olimpijskiego, który jednak
serc Muserów nie podbił, ale BYŁ. Pierwsza zapowiedź "The 2 nd law".
Stres. Jaka będzie cała płyta? Jest to na szczęście chyba najgorszy kawałek na
płycie. Uff. Nadchodzi premiera Madness. Pierwsze przesłuchanie- "WTF? nie
ma jak czekanie na singel rockowego zespołu a tu co?! ELEKTROPOP?! jakieś
żarty?!" , drugie przesłuchanie- "mamamamamama, no okej, czemu taka
krótka solówka na gitarze? gdzie moja ukochana perkusja?, trzecie
przesłuchanie, piąte, dziesiąte... "EJ, TO NA PRAWDĘ WCIĄGA I HIPNOTYZUJE!
MAMAMAMAMAMADNESS- tak mogę cały dzień! Do tego ten tekst! Jest przepiękny!" Tak oto nadeszła płyta "The 2 nd
Law", która jest dziwna ale Dom Howard w wywiadzie dla "Teraz
Rock" powiedział "dziwna znaczy dobra! Dziwna- lubię to!". Może
nie najlepszy album Musowy, ale zaskakujący- czyli idealnie pasujący do
chłopaków z Muse, a po wczorajszym usłyszeniu ich na żywo- ah!
Nadchodzi koncert. Jeśli chodzi o kupno biletów, to obudziłam się za późno i cóż... zostały mi tylko trybuny. Powiem wam, że pięknie się patrzy z góry na bawiącą się świetnie płytę. Okej, ja też się świetnie bawiłam, ale na początku mój sektor okazał się dość leniwy. Nie wyobrażam sobie jak można by przesiedzieć taki koncert?! Ku zdziwieniu, nie zabrakło osób starszych i to na prawdę starszych! (50-60). No cóż, jednak pan za mną myślał chyba, że na trybunach będzie miał jak w operze, bo gdy mój tata wyszedł na chwilę, a ja miałam większy luz do skakania zaczepił mnie z pretensjami "Czy mogła by pani zająć jedno miejsce?!" LUDZIE! KONCERT JEST FORMĄ IMPREZY, A NA IMPREZIE LUDZIE SIĘ BAWIĄ. POGODŹCIE SIĘ Z TYM. No cóż, popsuł mi pan tylko nastrój, proszę pana. Na szczęście tylko chwilowo. Usiadłam na chwilę (a niech sie facet chwile pocieszy! CHWILE) akurat przy uspakajającym Explorers. Ale potem... Potem opierałam się tylko chwilami o moje krzesełko. Zabawa na całego!
Nie festiwalowy koncert Muse to jednak coś wspaniałego! Muse
to mistrzowie występów na żywo! Efekty specjalne powalały. Za muzykami
znajdował się wysoki wybieg z telebimami po którym biegał Matt. A nad nimi?
Kolejny telebim, który zmieniał swoje kształty i położenie, po dwóch lub trzech
piosenkach powstała z niego odwrócona piramida, a w środku koncertu schowała
muzyków i pokazała nam drogę ku nicości z Isolated System. Następnie pokazała nam
Doma-karateke na Uprising, w środku tej piosenki znó podniosła się do góry i odsłoniła
nam muzyków, w tym przebranego w czerwony kombinezon Doma! (na początku miał on
na sobie białą koszulkę). Nie zabrakło także świetlnych laserów oraz Mattowych
video-okularów na Madness i kolorowych baloników na Follow Me, czyli piosence
dla syna wokalisty (fajny gest się stworzył dla niego z tych kolorowych
baloników!). Nie da się też nie wspomnieć o Macie zabawiającym publiczność-
starał się być jak najbliżej fanów, nie zabrakło także uściskania dłoni na
Undisclosed Desires, a jedną fankę podobno pocałował nawet w rękę!!! Nie
zabrakło też dziękowania i mówienia po Polsku. Na końcu jak zawsze przemówił
Dom i tym razem pamiętam to przemówienie.
Na początku wielkie wejście: scena stała się czerwona, na
telebimie pojawiła się prezenterka i potem tarze muzycy, czyli jednym słowem
Unsustainable. Miałam dziwnego stresa. Nie wiedziałam co zrobić. Wstałam, ale
byłam tak zdenerwowana, że zaczęłam się trząść i wbiłam się w fotel. 21.58-
jeden z najpiękniejszych wieczorów mojego życia właśnie się rozpoczyna.
Dalej Supermancy. Wstałam. Rozjerzałam się. Halo sektorze O,
nie śpimy, bawimy się!!! Ze mną stało w tym sektorze jakieś 6 osób. Bałam się,
że tak już zostanie. Na szczęście jakoś powstali. Ale jeszcze nie na
Supermancy. W końcu to dopiero początek, co nie? Niby. Patrzyłam na płytę w
której były luki i zazdrościłam: czy nie mogę być w tym dzikiem tłumie? Nie
ważne. I tak było zajebiście!
Map of the Problematique- tu powoli zaczęło się robić
szaleństwo. Przez tą piosenkę nie pojawiła się hysteria, czy bliss, ale nie
żałuję, bo ją kocham. To ona najbardziej wzruszyła mnie na CLMF, to jej
fragmentem tekstu: "życie przeleci mi przed oczyma. Przepełniony strachem
i zagubieniem chce dotknąć drugiej strony. [...] Dlaczego nie możemy dostrzec,
że gdy krwawimy, krwawimy tak samo?" jest jednym z moich ulubionych, to
płyty z nią tak bardzo mi brakuje...
Po tym usłyszałam mój telefoniczny dzwonek, a mianowicie
Panic Station. Jest to jedna z moich ulubionych piosenek z nowej płyty!
Oczywiście nie zabrakło matematycznej wyliczanki z tekstem "1, 2, 3, 4,
fire in your eyes itd...".
No i nareszcie! Nadszedł czas na Resistance! Zaczęła się
zabawa totalnie na całego! Uwielbiam perkusje w tym kawałku, a na żywo brzmi
2308907439827398272 razy lepiej!!! Nogi same niosły mnie przy dźwięku mojego
ulubionego instrumentu, jakim jest perkusja, śpiewając "it could be
wrong" i "love is our resistance [...] hold me".
Zdziwiłabym się jednak bardziej, jakby wszyscy na miejscu
siedzieli na Supermassive black hole! Tu zaczęło się prawdziwe darcie
"Supermassive black hole" z Chrisem. Mimo skojarzeń ze Zmierzchem, a
co z tym idzie, dziwnymi czasami Muse (przybyło wtedy i fanów i takich, którzy
mówili "nie będę słuchać Muse bo mi sie z Zmierzchiem kojarzy"-
głupie, bo sądziłam, że słucha się za piękność muzyki, a nie za to do czego ta
muzyka była wykorzystywana, ale cóż, gimnazjum to gimnazjum), uwielbiam ten
kawałek, jest rewelacyjny i zamiast skojarzeń z biegającymi wampirami za piłką,
ten kawałek kojarzy mi się z robotami na telebimach pojawiających się na
koncercie (nie wiem co robią tam roboty, tak jak nie wiem co robiły dziwne
stworki na Panic Station, ale to mało istotne) i z chłopakami grającymi w
maskach na teledysku.
Czas na chwilkę spokoju, ale tylko trochę więcej spokoju
było na Animals. Utwór przez wielu jest uważany za najlepszy i najbardziej
Musowy z nowej płyty. Na telebimach zakończył się śmiercią, ale to zdecydowanie
nie kończyło koncertu, oj nie!
Po Animals do Explorers wprowadził Monty Jam i to była druga
i ostatnia część koncertu na której siedziałam, ale to tylko przez chwilowe
wkurzenie na pana z tyłu. Jednak piosenka była zagrana, jak i zaśpiewana
pięknie. Uwielbiam fragment "free me, free me, free me from this
world" który mimo przekazu działa na mnie bardzo uspokajająco.
Nadszedł czas na największą niespodziankę wieczoru i jak dla
mnie, jeśli chodzi o to jakie utwory się pojawią, jedyną. A mianowicie na scene
wrócił utwór z pierwszej płyty- SUNBURN. Ah, jak wspaniale. Przez to podniosłam
się z krzesełeczka! Porównując Sunburn teraz na żywo i wtedy na płycie to
doskonale widać, że chłopacy się rozwijają! Lubię wersję płytową, ale na scenie
wyszedł FENOMENALNIE. Najbardziej widać różnice między wokalem. To już nie były
wrzaski młodego głosu Bellamy'ego, w którym młodość i to, że zaczyna ze
śpiewaniem było bardzo widoczne. Z upływem lat jego głos jest coraz
wspanialszy.
Utwór przywitany naprawdę wielkim wrzaskiem i to nie tylko
płyty, ale i trybun- Time is running out! W tej piosence Matt ze spokojem
odstawił mikrofon- publiczność przecież idealnie znała tekst! Utwór Musowy
klasyk, nie wyobrażam sobie nawet że mogłoby takiego utworu zabraknąć.
Nadeszła zamiana. Liquid State. Za mikrofonem tym razem
stanął CHRIS! I został przy nim przywitany ogromnymi brawami! Utwór, którego
bardzo byłam ciekawa. Ciekawa tego, jak basista sobie prowadzi śpiewając sam, a
nie jako drugi głos Matta. Udało mu się i wyszło bardzo dobrze!
Kolejne wielkie szaleństwo- Madness. No cóż, nic w tym
dziwnego, bo nawet tytuł na to wskazuje! Piosenka spokojna, zupełnie inna, lecz
jakże piękna! Porywa sobą fanów! Mnie też porwała i chwyciła za serce swym
przekazem. "I need to love" zabrzmiało genialnie...
A zaraz po tym szaleństwie, kolejne szaleństwo z setką
kolorowych baloników, a mianowicie Follow Me. Ta piosenka mnie ogromnie zrusza.
Na tym koncercie miałam jednak zbyt suche oczy. Może to i dobrze. Bądź, co
bądź, widok kolorowych baloników w tłumie wyglądał pięknie. Zdecydowanie jeden
z wspanialszych widoków!
Czas na Matta zabawiającego publiczność na całego! I to na
moim ulubionym utworze, którym jest Undisclosed Desires. Niektórzy czepiają się
że na tak spokojnym utworze, ale moim zdaniem to był dobry zabieg, bo przez to
mimo spokojnej piosenki wszyscy szaleli. Matt biegał, Matt skakał, Matt
wychodził do publiczności podając im rękę... Do tego utwór wykonany
fenomenalnie, a bałam się tego, bo na CLMF byłam im troszkę zawiedziona.
Plug in baby. Na tym kawałku w głowie miałam tylko jedno
słowo- rozpierdol- co wyraża więcej niż tysiąc słów i to oczywiście w jak
najlepszym kontekście! Zabrakło mi tylko balonów oczu, ale cóż, były w końcu
tęczowe baloniki na Follow Me.
Przed tym utworem była jedna wielka niewiadoma. New born czy Stockhol syndrom? Dwa
tytuły kręciły się na telebimach. Na co pokazało światło? Stockholm Syndrome.
Mimo że New Born jak dla mnie jest klasykiem, to Stockholm Syndrome został
świetnie przez wszystkich przyjęty.
Pod koniec Stochkolm Syndrome wielka telebimowa piramida się
zamknęła a w niej muzycy. Chwila odpoczynku i czas na przemiany- Isolated
System. Uwielbiam ten utwór. Genialnie przedstawiona droga naszego życia, która
jest drogą do nicości.
Koniec izolacyjnego systemu a piramida nadal nie otwarta.
Ale trio produkuje się dalej i to przy utworze Uprising! O miłości Polski do
tej piosenki wspomniał nawet magazyn NMA tworząc film o chyba 10 najlepszych
kawałkach Muse. Muzycy schowali sie w piramidzie, ale na piramidzie można było
podziwiać Doma karatekę! (jak dla mnie widok bardzo spoko!) A potem piramida
się odsłoniła, uwalniając naszych kochanych muzyków i okazało się że spełniła
funkcje przebieralni Doma Howarda który teraz grał już nie w białym t-shircie,
a w czerwonym, obcisłym stroju.
Nadszedł czas na piosenkę, któa jest zdecydowanie
mistrzostwem- Knights of Cydonia. Utwór, którego kiedyś nienawidziłam, ale
pokochałam go. Pokochałam dzięki usłyszeniu na żywo w 2010 roku. Utwórowi
towarzyszyły napisy, ale nawet bez nich my Muserzy byśmy sobie doskonale
poradzili ;)
Kolejny utwór na którym Matt mikrofonu nie potrzebował, a
mianowicie Starlight, na którym chyba każdy wyklaskiwał ten charakterystyczny
rytm! Niestety... był to przedostatnio utwór tego wieczoru.
Na koniec Survival, zakończony zasłoną dymną.Na żywo brzmiał
całkiem dobrze i ludzie przy nim dobrze sie bawili, chodź jest to utwór
nielubiany.
(niezbyt korzystne, aczkolwiek z koncertu, przepraszam za jakość zdjęć, ale to tylko telefon)
Rozpisałam się trochę, pozdrawiam tych którzy przeczytają wszystko i śle im buziaki!
ależ masz dłuugie włoschacze<3
OdpowiedzUsuńwyczuwam szczęście bijące z tego posta, dobrze, że marzenia Ci się ziszczają:*